Amerykańskie wojska w Iraku odnoszą "widoczne sukcesy", ale tamtejsi politycy nie potrafią tego wykorzystać i krajowi wciąż grozi katastrofa
Takie są wspólne wnioski 16 amerykańskich agencji wywiadowczych, z CIA na czele, ogłoszone w czwartek w Waszyngtonie. To najpoważniejsza próba oceny sytuacji w Iraku od czasu, gdy w styczniu George W. Bush zmienił tam strategię i naczelnego dowódcę.
Gen. David Petreus skoncentrował się na budowaniu struktur bezpieczeństwa w regionie Bagdadu. Przysłanie między lutym a czerwcem 30 tys. nowych wojsk (łącznie jest ich dziś 160 tys.), wysłanie na ulice wielu nowych patroli i budowa posterunków zaczęły przynosić efekty.
Jak podaje nieprzychylny z reguły Bushowi instytut Brookings, liczba zabitych w Bagdadzie spadła z ok. 1,4 tys. w styczniu do 600 w lipcu, a w całym kraju zmniejszyła się o jedną trzecią.
Maliki nie jest w stanie rządzić
Raport wywiadu USA stwierdza, że największym sukcesem ostatniego półrocza jest sytuacja w sunnickiej prowincji Anbar, najbardziej zrewoltowanej w pierwszych latach wojny. To tam Amerykanie dwukrotnie krwawo zdobywali miasto Faludża. Dziś Anbar jest względnie spokojna. Stało się tak, bo na drogach jest więcej amerykańskich oddziałów, ale przede wszystkim dzięki umowom z lokalnymi szejkami. Ci przystali na współpracę nie dlatego, że nagle Amerykanów pokochali - po prostu mieli dość brutalności panoszących się na ich terenach radykałów z al Kaidy.
Agencje wywiadowcze podają jednak wiele powodów do niepokoju. Przede wszystkim z poprawy sytuacji wojskowej nie korzysta polityczna elita Iraku. Ofensywa gen. Petreusa miała dać premierowi Nuriemu Malikiemu czas na prawdziwe pojednanie z sunnitami. Tymczasem stało się odwrotnie - doszło do rozpadu i tak kulawego koalicyjnego rządu.
Zdaniem wielu ekspertów - zarówno bliskich Demokratom, jak i Republikanom - Maliki nie jest w stanie uspokoić na trwałe sytuacji w kraju, bo nie chce prawdziwego pojednania z sunnitami. Jednak Bush nadal go popiera.
Raport konkluduje, że w tej chwili polityczna elita Iraku "nie jest w stanie rządzić krajem". A bez tego wszelkie sukcesy gen. Petreusa będą nietrwałe. Zresztą liczba wojsk może być zwiększona tylko przez rok, bo USA po prostu nie mają wystarczająco dużo żołnierzy. Wiosną ich liczba znów spadnie do ok. 120 tys.
Agencje wywiadowcze USA podkreślają zgodnie, że szybkie wycofanie z Iraku byłoby katastrofą, bo zniweczyłoby ostatnie kruche sukcesy.
Demokraci już nie chcą uciekać
Raport poprzedził jeszcze ważniejsze wydarzenie - 11 września generał Petreus przedstawi Kongresowi sprawozdanie o swej półrocznej misji. Do niedawna Demokraci byli przekonani, że dokument Petreusa będzie ostatnim gwoździem do trumny Busha, zwiększając i tak ogromne szanse, że jego następcą za rok zostanie demokrata. Irak pozostaje bowiem głównym tematem amerykańskiej kampanii wyborczej.
Przez ostatnie dwa lata lewica powtarzała "wyjdźmy z Iraku" i dzięki temu hasłu wygrała wybory do Kongresu rok temu. Jednak ostatnie dni, gdy coraz więcej było doniesień, że przynajmniej militarnie w Iraku są powody do umiarkowanego optymizmu, zmusiły Demokratów do zmiany retoryki.
Hillary Clinton zaczęła mówić, że nowa strategia wojsk w Iraku "w wielu miejscach działa". Liberalny kongresman Tim Mahoney z Florydy cieszył się: "Nasi chłopcy depczą al Kaidzie po piętach". Najdalej poszedł jego kolega Brian Baird, który oświadczył, że nie popiera już żądania wyznaczenia szybkiej daty wycofania wojsk z Iraku, bo to "oznaczałoby katastrofę". Mahoney i Baird, jak kilku innych ich kolegów, poświęcili ostatnie tygodnie na odwiedzenie Iraku.
Z kolei prawica w ostatnich dniach zwiera szeregi. Choć znany republikański senator John Warne zaapelował wczoraj do prezydenta, by już przed Gwiazdką zacząć częściowe wycofywanie z Iraku, większość partii stoi za Bushem silniej niż kilka miesięcy temu. Republikanie rozpoczęli nową kampanię reklamówek telewizyjnych "Dajcie naszym żołnierzom zwyciężyć w Iraku".
Demokraci po chaosie, jaki wywołały wypowiedzi niektórych z nich, ustalili więc nowe spójne stanowisko w sprawie Iraku - sukcesy militarne nadeszły, ale Bush, przez brak umiejętności dyplomatycznych i popieranie Malikiego, marnuje to, co osiągnęli swą krwią nasi żołnierze.
Czołowy ideolog umiarkowanego skrzydła Partii Demokratycznej Will Marshall napisał: "Zamiast obiecywać, że szybko skończymy wojnę, powinniśmy kreślić strategię następnej jej fazy - długotrwałego, ale zakończonego sukcesem wychodzenia z Iraku".
Jeszcze pięć lat. Albo dziesięć
Na czym może polegać taka strategia? Najpełniej sformułowali ją stratedzy z Centrum Nowego Bezpieczeństwa Ameryki, instytutu badawczego bliskiego clintonautom, czyli środowisku Hillary i Billa Clintonów.
Ich plan nazywa się dziwacznie "Odpowiedzialna droga do przodu aż do wycofania z Iraku", ale jest w miarę prosty. Zakłada ograniczenie po przyszłorocznych wyborach prezydenckich liczby wojsk USA do 60 tys. przy jednoczesnym rozpoczęciu przekazywania odpowiedzialności za bezpieczeństwo kraju Irakijczykom. Przez następne trzy-cztery lata te kilkudziesięciotysięczne siły amerykańskie miałyby w Iraku pozostać po to, by lokalnej armii i policji pomagać. Ostateczne wycofanie miałoby nastąpić około roku 2012.
- W przeciwieństwie do Busha nie chcemy opierać strategii na Malikim - mówi "Gazecie" współautor raportu Shawn Brimley. - Chcemy budować irackie struktury od dołu i radykalnie zwiększyć liczbę naszych doradców przy nich. Dziś jest ich tylko 6 tys. To skandal!
Gen. David Petreus skoncentrował się na budowaniu struktur bezpieczeństwa w regionie Bagdadu. Przysłanie między lutym a czerwcem 30 tys. nowych wojsk (łącznie jest ich dziś 160 tys.), wysłanie na ulice wielu nowych patroli i budowa posterunków zaczęły przynosić efekty.
Jak podaje nieprzychylny z reguły Bushowi instytut Brookings, liczba zabitych w Bagdadzie spadła z ok. 1,4 tys. w styczniu do 600 w lipcu, a w całym kraju zmniejszyła się o jedną trzecią.
Maliki nie jest w stanie rządzić
Raport wywiadu USA stwierdza, że największym sukcesem ostatniego półrocza jest sytuacja w sunnickiej prowincji Anbar, najbardziej zrewoltowanej w pierwszych latach wojny. To tam Amerykanie dwukrotnie krwawo zdobywali miasto Faludża. Dziś Anbar jest względnie spokojna. Stało się tak, bo na drogach jest więcej amerykańskich oddziałów, ale przede wszystkim dzięki umowom z lokalnymi szejkami. Ci przystali na współpracę nie dlatego, że nagle Amerykanów pokochali - po prostu mieli dość brutalności panoszących się na ich terenach radykałów z al Kaidy.
Agencje wywiadowcze podają jednak wiele powodów do niepokoju. Przede wszystkim z poprawy sytuacji wojskowej nie korzysta polityczna elita Iraku. Ofensywa gen. Petreusa miała dać premierowi Nuriemu Malikiemu czas na prawdziwe pojednanie z sunnitami. Tymczasem stało się odwrotnie - doszło do rozpadu i tak kulawego koalicyjnego rządu.
Zdaniem wielu ekspertów - zarówno bliskich Demokratom, jak i Republikanom - Maliki nie jest w stanie uspokoić na trwałe sytuacji w kraju, bo nie chce prawdziwego pojednania z sunnitami. Jednak Bush nadal go popiera.
Raport konkluduje, że w tej chwili polityczna elita Iraku "nie jest w stanie rządzić krajem". A bez tego wszelkie sukcesy gen. Petreusa będą nietrwałe. Zresztą liczba wojsk może być zwiększona tylko przez rok, bo USA po prostu nie mają wystarczająco dużo żołnierzy. Wiosną ich liczba znów spadnie do ok. 120 tys.
Agencje wywiadowcze USA podkreślają zgodnie, że szybkie wycofanie z Iraku byłoby katastrofą, bo zniweczyłoby ostatnie kruche sukcesy.
Demokraci już nie chcą uciekać
Raport poprzedził jeszcze ważniejsze wydarzenie - 11 września generał Petreus przedstawi Kongresowi sprawozdanie o swej półrocznej misji. Do niedawna Demokraci byli przekonani, że dokument Petreusa będzie ostatnim gwoździem do trumny Busha, zwiększając i tak ogromne szanse, że jego następcą za rok zostanie demokrata. Irak pozostaje bowiem głównym tematem amerykańskiej kampanii wyborczej.
Przez ostatnie dwa lata lewica powtarzała "wyjdźmy z Iraku" i dzięki temu hasłu wygrała wybory do Kongresu rok temu. Jednak ostatnie dni, gdy coraz więcej było doniesień, że przynajmniej militarnie w Iraku są powody do umiarkowanego optymizmu, zmusiły Demokratów do zmiany retoryki.
Hillary Clinton zaczęła mówić, że nowa strategia wojsk w Iraku "w wielu miejscach działa". Liberalny kongresman Tim Mahoney z Florydy cieszył się: "Nasi chłopcy depczą al Kaidzie po piętach". Najdalej poszedł jego kolega Brian Baird, który oświadczył, że nie popiera już żądania wyznaczenia szybkiej daty wycofania wojsk z Iraku, bo to "oznaczałoby katastrofę". Mahoney i Baird, jak kilku innych ich kolegów, poświęcili ostatnie tygodnie na odwiedzenie Iraku.
Z kolei prawica w ostatnich dniach zwiera szeregi. Choć znany republikański senator John Warne zaapelował wczoraj do prezydenta, by już przed Gwiazdką zacząć częściowe wycofywanie z Iraku, większość partii stoi za Bushem silniej niż kilka miesięcy temu. Republikanie rozpoczęli nową kampanię reklamówek telewizyjnych "Dajcie naszym żołnierzom zwyciężyć w Iraku".
Demokraci po chaosie, jaki wywołały wypowiedzi niektórych z nich, ustalili więc nowe spójne stanowisko w sprawie Iraku - sukcesy militarne nadeszły, ale Bush, przez brak umiejętności dyplomatycznych i popieranie Malikiego, marnuje to, co osiągnęli swą krwią nasi żołnierze.
Czołowy ideolog umiarkowanego skrzydła Partii Demokratycznej Will Marshall napisał: "Zamiast obiecywać, że szybko skończymy wojnę, powinniśmy kreślić strategię następnej jej fazy - długotrwałego, ale zakończonego sukcesem wychodzenia z Iraku".
Jeszcze pięć lat. Albo dziesięć
Na czym może polegać taka strategia? Najpełniej sformułowali ją stratedzy z Centrum Nowego Bezpieczeństwa Ameryki, instytutu badawczego bliskiego clintonautom, czyli środowisku Hillary i Billa Clintonów.
Ich plan nazywa się dziwacznie "Odpowiedzialna droga do przodu aż do wycofania z Iraku", ale jest w miarę prosty. Zakłada ograniczenie po przyszłorocznych wyborach prezydenckich liczby wojsk USA do 60 tys. przy jednoczesnym rozpoczęciu przekazywania odpowiedzialności za bezpieczeństwo kraju Irakijczykom. Przez następne trzy-cztery lata te kilkudziesięciotysięczne siły amerykańskie miałyby w Iraku pozostać po to, by lokalnej armii i policji pomagać. Ostateczne wycofanie miałoby nastąpić około roku 2012.
- W przeciwieństwie do Busha nie chcemy opierać strategii na Malikim - mówi "Gazecie" współautor raportu Shawn Brimley. - Chcemy budować irackie struktury od dołu i radykalnie zwiększyć liczbę naszych doradców przy nich. Dziś jest ich tylko 6 tys. To skandal!
- Wierzę, że jeśli z jednej strony zmusimy Irakijczyków do wzięcia odpowiedzialności, bo większość naszych sił wycofamy, a z drugiej im pomożemy, to osiągniemy sukces - podkreśla Brimley. Ale dodaje, że za "sukces" uważa nie - jak to obiecywał Bush - "zbudowanie w Iraku modelowej demokracji", ale osiągnięcie celów bardziej przyziemnych: uniknięcie ludobójstwa, rozlania się walk poza granice Iraku i zbudowania przez al Kaidę baz w tym kraju.
Tak będzie zapewne wyglądać nowy plan dla Iraku, jeśli za rok wybory wygra kandydat Demokratów. A co, jeśli następcą Busha zostanie republikanin?
Wpływowy analityk prawicowy James Phillips z konserwatywnej fundacji Heritage w rozmowie z "Gazetą" mówi, że przekazywanie odpowiedzialności militarnej Irakijczykom musi potrwać dłużej, bo od czterech do sześciu lat. Wówczas liczbę wojsk amerykańskich można będzie ograniczyć do ok. 80 tys. Phillips przypuszcza, że całkowite wycofanie, z zachowaniem niewielkich baz amerykańskich, będzie możliwe około roku 2017.
To, że plany Republikanów i Demokratów nie różnią się w sposób fundamentalny, dla Phillipsa jest powodem do optymizmu. Chyba że, jak dodaje, prezydentem zostanie nie Hillary Clinton, ale Barrack Obama czy John Edwards - politycy bardziej lewicowi. - Oni mogą nie znieść nacisków swej lewicowej bazy, która bez przerwy będzie krzyczeć: "Wyjdźmy wreszcie z Iraku" - mówi Phillips.
Rzeczywiście, Edwards już skrytykował Hillary Clinton za ciepłe słowa o ostatnich osiągnięciach wojsk w Iraku. - Język kampanii wyborczej jest inny niż działania kogoś, kto zostanie prezydentem - zapewnia jednak Shawn Brimley. - Zaręczam, że każdemu z demokratycznych kandydatów na prezydenta bliżej jest do naszego planu niż do pomysłu szybkiej ucieczki z Iraku. Nawet jeśli prezydentem zostanie Obama czy Edwards, to będzie musiał postępować w zgodzie z logiką. A ta wymaga, by w Iraku pozostać jeszcze kilka lat.
Tak będzie zapewne wyglądać nowy plan dla Iraku, jeśli za rok wybory wygra kandydat Demokratów. A co, jeśli następcą Busha zostanie republikanin?
Wpływowy analityk prawicowy James Phillips z konserwatywnej fundacji Heritage w rozmowie z "Gazetą" mówi, że przekazywanie odpowiedzialności militarnej Irakijczykom musi potrwać dłużej, bo od czterech do sześciu lat. Wówczas liczbę wojsk amerykańskich można będzie ograniczyć do ok. 80 tys. Phillips przypuszcza, że całkowite wycofanie, z zachowaniem niewielkich baz amerykańskich, będzie możliwe około roku 2017.
To, że plany Republikanów i Demokratów nie różnią się w sposób fundamentalny, dla Phillipsa jest powodem do optymizmu. Chyba że, jak dodaje, prezydentem zostanie nie Hillary Clinton, ale Barrack Obama czy John Edwards - politycy bardziej lewicowi. - Oni mogą nie znieść nacisków swej lewicowej bazy, która bez przerwy będzie krzyczeć: "Wyjdźmy wreszcie z Iraku" - mówi Phillips.
Rzeczywiście, Edwards już skrytykował Hillary Clinton za ciepłe słowa o ostatnich osiągnięciach wojsk w Iraku. - Język kampanii wyborczej jest inny niż działania kogoś, kto zostanie prezydentem - zapewnia jednak Shawn Brimley. - Zaręczam, że każdemu z demokratycznych kandydatów na prezydenta bliżej jest do naszego planu niż do pomysłu szybkiej ucieczki z Iraku. Nawet jeśli prezydentem zostanie Obama czy Edwards, to będzie musiał postępować w zgodzie z logiką. A ta wymaga, by w Iraku pozostać jeszcze kilka lat.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz